czwartek, 7 stycznia 2016

Mam powody do wdzięczności

Każdego roku o tej porze Internety huczą na wieść o zbliżającym się kolejnym Finale Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Nazwisko jej inicjatora (Jerzy Owsiak) wzbudza ogrom emocji od euforii poprzez zachwyt, podziw, spokój, niepokój, bunt, sprzeciw aż po nienawiść.
W sumie trochę to wszystko nudne, bo od wielu lat argumenty te same – zarówno z lewa jak i z prawa. I pomimo słuszności jednych oraz niesłuszności innych, efekt wszelkich walk i sporów jest zawsze taki sam – Finał się odbywa. Zastanawiające zatem, po co rok później wysnuwać te same argumenty przeciw, skoro w poprzednich latach, a  w zasadzie skoro nigdy dotąd nie poskutkowały? Możliwe jednak, że istnieje jakaś grupa ludzi, którzy mają tak silne poczucie konieczności pełnienia misji niszczenia, że skuteczność stosowanych argumentów nie ma tak naprawdę dla nich znaczenia. Liczy się tylko ilość wylanego jadu, a im więcej, tym spokojniej można żyć.
Nie chodzi mi jednak o koncentrowanie się na niesłuszności cudzych stanowisk. Nie mam zamiaru odpierać ataków, czy też niszczyć ich tą samą bronią, którą są powodowane. Wiem, że to niczego nie zmieni i gdy Ziemia zatoczy kolejny krąg, zarówno hejterzy jak i loverzy wrócą na swoje stanowiska i odpalą silniki.


Będzie zatem o rzeczywistych efektach działań Fundacji z pozytywnym symbolem w logo.
Czerwone serduszko Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy - niby tylko symbol, a jednak zapada w pamięć. I dobrze. Bez względu bowiem na to, czy w całą tę akcję jakkolwiek się angażuję, ten symbol rozpoznam zawsze i wszędzie. To natomiast daje mi obraz kierunku, w jakim działania WOŚP podążają.
Te maleńkie niepozorne czerwone serduszka zaczęłam bardzo wyraźnie dostrzegać, gdy zostałam mamą. Mam je choćby w książeczkach zdrowia moich trzech córek, bo przesiewowe badania słuchu noworodków były wykonywane przy użyciu sprzętu, który został zakupiony z pieniędzy zebranych przez Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. 
Serduszko zdobiło również noworodkową  lampę do fototerapii, którą przez siedem dni była naświetlana jedna z moich córek. I było obecne na inkubatorach, w których miałam okazję widzieć maleńkie noworodki w tym wcześniaki, których być albo nie być zależało właśnie od tego, czy mają stworzone odpowiednie warunki do czasu aż ich ciałka nabiorą sił niezbędnych do samodzielnego bezpiecznego przebywania w świecie, bez konieczności stałego monitorowania oddechu, pracy serduszka czy mózgu.
Za każdym razem, zauważając wspomniany znaczek, czułam wdzięczność. Czuję ją również teraz, gdy to wspominam. Akcja, której działania zmierzają ku temu, aby ratować życie ludzkie, zasługuje w moim przekonaniu na poparcie. 
Corocznie WOŚP przypomina mi o tym, że mam powody do wdzięczności. Jestem przekonana, że ma je zdecydowana większość ludzi, których dzieci czy wnuki w ostatnich latach przyszły na świat w polskich szpitalach. Mają je też wszystkie osoby, które kiedykolwiek korzystały ze sprzętu medycznego zakupionego przez Fundację Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Tutaj można sprawdzić, gdzie i jaki oddział został wyposażony ze wspomnianych środków.

Dlatego nie kupuję nienawistnych pseudoargumentów napływających z przeciwnego kierunku. Bardzo nie lubię propagandy zasianej w tym roku przez niektórych przedstawicieli aktualnego rządu. Jej klimat jest zdecydowanym zaprzeczeniem jakichkolwiek pozytywnych wartości pomimo rzekomej troski właśnie o nie.
Gdyby tak spróbować spojrzeć na coroczny Finał WOŚP nie tyle oczami plującego jadem hejtera, co właśnie z perspektywy wyznawanych wartości, to może okazać się, że jednak mamy więcej powodów do tego, żeby podziękować, niż żeby wylewać żółć.

czwartek, 31 grudnia 2015

Podsumowując rok, który odchodzi…

2015 na zawsze pozostanie w mojej pamięci rokiem, w którym zostałam doulą.
Decyzja o tym, żeby przełamać wcześniejsze przekonanie o przeszkodach na tej drodze i wziąć udział w szkoleniu, była zdecydowanie najdoskonalszym wyborem, jakiego dokonałam w roku 2015. Późniejsze wydarzenia – jedno po drugim - tylko potwierdzały słuszność mojego wyboru. Gdy podąża się za głosem serca, wszystko układa się zgodnie z tym, co jest nam przeznaczone. Dzieje się to bez konieczności walki i nieuzasadnionego wyścigu z czasem, ludźmi i zdarzeniami oraz poczucia wygranej czy przegranej.
Moje życie nabrało kolorów i sensu. Odnalazłam w sobie tę część mojej natury, która jest mi najbliższa i z którą najbardziej czuję się sobą.
W trakcie przygotowań do szkolenia, w moim sercu zrodziły się dwa pragnienia dotyczące mojego doulowania. Zrobienie czegoś, co poprawi porodową rzeczywistość w Częstochowie oraz podjęcie współpracy z miejscem, w którym będę mogła otaczać wsparciem kobiety przygotowujące się do porodu i rozpoczynające swoją macierzyńską drogę. Obydwa te pragnienia udało mi się zrealizować. Bez poszukiwań Osób, bez podejmowania walki, za to z dużym poczuciem zaufania, że jeśli jest mi to pisane, to się uda. I udało się. Sam Bóg postawił na mojej drodze Osoby, dzięki którym mogłam zaangażować się w realizację wytyczonych celów. Tak – bez pomocy Ludzi nie byłoby to możliwe. Trudno bowiem jest funkcjonować na zasadzie samotnej wyspy. Czuję ogromną wdzięczność za to, że Jesteście i dziękuję Wam za możliwość współdziałania...


Dziękuję wszystkim Kobietom, które w minionym roku zaprosiły mnie do wspólnego przeżywania narodzin ich Dzieci. Wspieranie każdej z Was było dla mnie ogromnym zaszczytem.
Dziękuję również tym Kobietom, którym aktualnie douluję na etapie oczekiwania i przygotowań do porodu. Jestem wdzięczna za to, że minione Święta Bożego Narodzenia przeżywałam pod znakiem „bycia w terminie” i oczekiwania na narodziny doulątka. Cieszę się, że właśnie w tym stanie żegnam ten rok i witam następny (jeśli przed północą zadzwoni telefon, kolejny rok powitam w sali porodowej ;-) ). Kocham ten stan i to bycie w gotowości. Dzięki tej rzeczywistości czuję, że żyję.
Dziękuję Doulom, z którymi w mijającym roku spędziłam dłuższe i krótsze chwile. Każde spotkanie z Wami, każda rozmowa była dla mnie niczym chwytanie wiatru w żagle. Jesteście dla mnie ogromną inspiracją.
Zdecydowanie był to dobry i bardzo rozwojowy rok - rok zrealizowanych marzeń, rok rodzących się marzeń, rok bogatych planów i pomysłów na ich realizację. Takim będę go pamiętać.


piątek, 4 grudnia 2015

Moje pokonferencyjne "od teraz"

Udział w Trzeciej Konferencji Bliskości już w pierwszych dniach po powrocie zaczął wydawać swe owoce. Dla mnie bardo cenne, od dawna już wyczekiwane i potrzebne.
Usłyszałam wiele dobrego i wartego wcielania w życie. Spotkałam i poznałam ludzi, od których czerpię siłę i inspirację do działania. Pobyłam też trochę sama ze sobą i swoimi refleksjami. To wszystko było naprawdę wspaniałe, a przede wszystkim bardzo mi potrzebne. Chyba wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo…

I jak często bywa – to, co pozornie najmniejsze, okazuje się mieć największą moc i działać z niezrównaną sobie siłą. Taki efekt nieoczekiwanie wywołały we mnie słowa jednego z zaproszonych Gości, gdy odpowiadał na pytanie, od kiedy zacząć. OD TERAZ.
Teoretycznie zupełnie to oczywiste i nie pierwszy raz usłyszane czy przeczytane. Jednak w obliczu wielu innych dobrych i prawdziwie mądrych treści usłyszanych w ciągu tych dwóch dni, te słowa dały mi zupełnie nową siłę sprawczą.
Tak jakoś zupełnie nie planując i nie zastanawiając się jak i od czego zacząć, zorientowałam się, że właśnie to robię – dostrzegam istotne elementy w mojej relacji z dziećmi. Praktyka uważności – bardzo mi potrzebna na co dzień, bo właściwie z nią moja codzienność nabrała nowej jakości i nareszcie namacalnie zaczęłam doświadczać co to znaczy, że każdy dzień i każda chwila jest dla mnie szansą i darem nowych możliwości.

Sytuacja pierwsza:
Wybieramy oprawki okularowe dla Tosi. Przymierzamy jedne, drugie, trzecie…, dziesiąte. Przy czwartych albo piątych zauważyłam błysk zachwytu w Jej oczach. Ale mierząc ósme czy dziewiąte, to ja wpadłam w zachwyt na Jej widok. W dodatku świetnie wykonane, wygodne, specjalnie dostosowane do potrzeb dziecka – lekkie, elastyczne tworzywo, śliczna kolorystyka, dobrze pracujące teleskopy. Widziała, że mi się podobają zarówno te oprawki jak i ona w nich.
I tutaj nastał ten ważny dla naszej relacji moment. Przypomniałam sobie słowa Moniki z konferencji, gdy mówiła, że to jej dziecko najlepiej wie, kiedy jest głodne, zmarznięte czy chce siku. Przeniosłam to na kwestię decydowania o własnym wyglądzie. To moja córka najlepiej wie, w czym dobrze się czuje i podoba sobie. To ona najlepiej wie, który kształt i kolor oprawek podoba jej się najbardziej. Jakość ich wykonania oraz to, co mnie wydaje się na temat jej wyglądu, to sprawy nic nie znaczące. Tosia bowiem najpiękniej wygląda w tym, w czym najbardziej podoba się samej sobie, niezależnie od opinii innych, nawet najbliższych.
Wiedziała już, które oprawki wybrałabym ja. Zapytałam zatem, które wybiera ona. Poczułam trudne do opisania szczęście, gdy mając na nosie moje faworytki, popatrzyła na te, które podobały się Jej i wskazując na nie palcem, powiedziała, że chce właśnie je.

Gdy byłam dzieckiem, a nawet dłużej jeszcze, dokonując wyboru uwzględniałam czynnik, który tak naprawdę wcale nie powinien mieć miejsca, a nazywał się on – co na to mama­?
Bardzo często było tak, że ostateczny mój wybór był tak naprawdę podyktowany sercem i głosem mojej mamy zamiast moim. Nie dlatego, że nie wiedziałam, czego chcę. Zazwyczaj wiedziałam doskonale. Miałam jednak w sobie silne poczucie, że jeśli wybiorę inaczej niż wybrałaby mama, to sprawię jej przykrość. Z jakiegoś powodu szczęście mojej mamy było dla mnie ważniejsze niż moje własne. Teraz wiem, że tak być nie powinno. Postanowiłam sobie kiedyś, że zrobię wszystko co tylko w mojej matczynej mocy, aby nie przekazać tej właściwości moim dzieciom.
Już dawno zauważyłam, że wrażliwość Pierworodnej zdradza posiadanie skłonności w tymże niebezpiecznym kierunku.
Na szczęście zdołałam wypracować w sobie zdolność do w miarę szybkiej reakcji w rozpoznawaniu sytuacji alarmowych i na co dzień funkcjonuje to we mnie tak, że gdy zbliżamy się do „przeszkody”, zapala mi się w głowie światełko, a w sytuacjach skrajnych towarzyszy mu nawet klakson. To bardzo cenna właściwość i warto ją pielęgnować. Śmiem twierdzić, że ratuje życie naszej relacji – mojej z Pierworodną.
Kiedy więc Pierworodna dokonała wspomnianego wyboru, poczułam moje małe wielkie zwycięstwo, bo wiem, że ja będąc w jej wieku i podobnej sytuacji, zrobiłabym inaczej. Mało tego – ja pamiętam, jak bedąc w jej wieku i sytuacji, robiłam inaczej. I pamiętam też, że wcale nie czułam się z tym dobrze. Pamiętam, że żałowałam, a wraz z wiekiem miałam niesmak w sercu i poczucie przegranej – nieudacznictwa wręcz.
A teraz głęboko wierzę w to, że Pierworodna nie będzie miała w sobie tych wszystkich przeżyć. Będzie miała za to inne. Nie wiem jakie, ale wierzę, że budujące i motywujące, zaszczepiające w niej przekonanie, że jest w pełni kompetentnym człowiekiem, aby samodzielnie podejmować decyzje i dokonywać wyborów zgodnych z jej rzeczywistymi potrzebami.

Boulangerie - randka z Pierworodną

Sytuacja druga:
Lekcja pływania w szkole. Zajęcia, które Pierworodna uwielbia od samego początku. Przyszedł czas na skok do wody. Zauważyłam, że nie jest przekonana, czy chce wskoczyć pomimo, że woda nie była głęboka. Zauważyłam też, że pani nauczycielka podaje rękę dzieciom, które mają obawy. Za rękę czy samodzielnie, wszystkie wskakiwały do wody. Gdy przyszła kolej Tosi, Pani podała jej rękę, a ona… zrobiła to… nie wskoczyła do wody, tylko asekurując się zeszła do basenu z murka trzymając Panią za rękę. Tym samym zadbała o siebie – ochroniła swoje własne poczucie bezpieczeństwa. Uszanowała w sobie brak gotowości do wykonania skoku do wody już teraz. Tym samym uchroniła się przed doznaniami, które być może zadziałałyby szokowo, owocując traumą w postaci lęku przed kolejnymi zajęciami nauki pływania.

Patrzyłam na to i miałam w oczach łzy wzruszenia i radości.
Pamiętam bowiem moje pierwsze długo wyczekiwane zajęcia na basenie. Miałam wtedy tyle lat ile ona teraz. Już na pierwszych zajęciach pan nauczyciel postanowił „oswoić” dziatwę z wodą w sposób dosłowny, czyli poprzez skok na głęboką wodę.
Do dziś pamiętam to konkretne przerażenie, które wtedy czułam. Obserwując po kolei skaczące dzieci, zauważyłam jak osoby nieco przestraszone i niepewne, są przez pana nauczyciela wpychane do wody. Uznałam zatem, że samodzielny skok uchroni mnie przed byciem wepchniętą do wody i… skoczyłam. Nie, nie utopiłam się i nie z tym miałam problem. W końcu facet zapewne wyłowiłby mnie gdyby zaistniała taka konieczność.
Problem tkwił w tym, ze nie czułam się wówczas gotowa na uczestniczenie w tego typu eksperymencie. Nie umiałam jednak zatroszczyć się o siebie, wykonać uniku czy wręcz wprost powiedzieć, że nie skaczę i koniec. Na następnych zajęciach – w obawie przed podobnymi eksperymentami – powiedziałam, że boli mnie brzuch, więc nie mogę pływać. Na kolejnych, że zapomniałam kostiumu. Później zapominałam ręcznika i ogólnie notorycznie coś mi dolegało, a już szczytem mej radości było, gdy na przykład z powodu bycia po chorobie miałam zwolnienie lekarskie z basenu. Wtedy przynajmniej nie musiałam niczego zapominać ani udawać że coś tam mnie boli. Jakimś cudem udało mi się do końca roku unikać tych zajęć. Było to jednak ubrane w ogromny lęk i ogólny dyskomfort. Przecież nie o to chodzi w trudnych sytuacjach, żeby przetrwać chowając się po kątach, ale o to, aby uszanować swoje potrzeby i móc zrobić to zawsze z podniesionym czołem i poczuciem własnej godności. Cieszy mnie, że Pierworodna posiada w sobie tę umiejętność, której mnie kiedyś bardzo brakowało.

I taka moja refleksja na sam koniec – dzięki sztuce uważności i praktykowaniu jej na co dzień w moim rodzicielstwie, okazało się, że mam zdecydowanie więcej powodów do radości nawet wówczas, gdy całkowicie opadam z sił po wyczerpującym tygodniu. Bałagan w domu, papierki po cukierkach w torebce, konik Fili z odpadającymi skrzydełkami znaleziony przypadkiem w kieszeni kurtki… te wszystkie mniejsze i większe drobiazgi przypominają mi o tym, że każdego dnia mam trzykrotny powód do odczuwania szczęścia. To takie moje małe dary codzienności.

piątek, 21 sierpnia 2015

Moje Trzy Gracje


Każdy poród to cud. Dla mnie zawsze przeogromny, za każdym razem inny...
 I nic nie równa się z doświadczeniem tulenia do serca nowonarodzonego, lepkiego i bielutkiego od mazi płodowej, cieplutkiego, tętniącego życiem
ciałka Dziecka. To jest najcudowniejsze uczucie, jakie znam...



Wspomnienie pierwsze – Narodziny Antosi 28.06.2008r.

Pamiętam ten strumień sączących się wód płodowych. To był znak od Ciebie, że Jesteś gotowa, aby rozpocząć ostatni etap naszej wspólnej dziewięciomiesięcznej przygody…
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Jesteś dziewczynką, bo chciałam zaczekać do chwili Twoich narodzin i dopiero wtedy poznać Twoją płeć.
Niczego się nie bałam, choć był to pierwszy poród w moim życiu. W pełni zaufałam Bogu i własnemu ciału, które stworzył tak, abym mogła rodzić. Nie chciałam tego doświadczenia w żaden sposób znieczulać, bo wierzę, że naturalne narodziny, to jedna z najpiękniejszych i najważniejszych przygód w życiu człowieka, który właśnie przychodzi na świat. Nie chciałam odbierać tego Tobie, ani sobie.
Po dziewięciu godzinach usłyszałam Twój głos oraz jedno zdanie Położnej –
„Pani Agnieszko, ma pani Córkę”. W tamtej chwili całe moje serce zatańczyło z radości. Po chwili leżałaś na moim ciele, wtulona we mnie. Byłaś prześliczna. Cała bieluteńka i taka maleńka. Wokół było bardzo jasno, więc Twoje oczka były zamknięte. Wtedy po raz pierwszy w życiu poczułam całą sobą, jak cudownym doznaniem jest tulenie do serca nowonarodzonego Dziecka. Tego doświadczenia z niczym nie można porównać. Czułam ogromną radość i wdzięczność. Twój Tatuś stał obok mnie i miał łzy w oczach. Wiedzieliśmy, że ta chwila na zawsze pozostanie w naszej pamięci.

Przyszłaś na ten świat wczesnym rankiem, przed wschodem Słońca, wraz z dźwięcznym śpiewem porannych ptaszków, który dobiegał zza okna. Pojawiłaś się, aby zapoczątkować w naszym życiu zupełnie nową przygodę jaką jest rodzicielstwo.
Od dzieciństwa rozmodlona do Świętego Antoniego Padewskiego chciałam, aby to On był patronem mojego pierwszego Dziecka. Stąd Twoje imię – Antonina.
Anthos oznacza Kwiat. Jesteś pierwszym kwiatem, jaki zakwitnął w moim sercu i kwitnie tam do dnia dzisiejszego już na zawsze… Dziękuję Córeczko za to, że Jesteś.


Wspomnienie drugie – Narodziny Zosi 18.02.2011r.

Pamiętam, jak stojąc przy kuchennym blacie, nagle poczułam przepływającą przeze mnie falę oceanu. Zatrzymałam na chwilę myśli na tym wrażeniu. Po chwili kolejna fala. Czułam przypływy i odpływy ciepłych wód, które z dziwną regularnością wypływały ze mnie niczym fale oceanu. Wraz z jedną z nich pojawił się znany mi skurcz. Nie miałam wówczas najmniejszych wątpliwości, że to znaki od Ciebie, że oto rozpoczął się ostatni etap Twojej dziewięciomiesięcznej podróży na tę stronę świata…
W pokoju porodowym było cicho, przytulnie, panował półmrok, świeciło się jedynie małe boczne światełko. Weszłam do ciepłej wody i przybrałam jedyną pozycję (na czworakach), w której czułam, że dam radę przetrwać bóle skurczów. Zostałam w tej pozycji do samego końca. Intensywne skurcze były niemal przez cały czas.
W pewnym momencie, Położna zapytała, czy chcę urodzić Cię do wody. Powiedziałam, że tak. Zawsze o takim porodzie marzyłam.
Wszystko przebiegało bardzo intuicyjnie. Nie było komend ani poleceń. Czułam, jak się rodzisz, jak rodzi się Twoja główka i jak cała wypływasz ze mnie wraz z resztą wód płodowych.
„Popatrz w dół przed siebie” powiedziała Położna. Popatrzyłam, a pode mną, na pleckach płynęłaś Ty – maleńka, z szeroko otwartymi oczami. To było niesamowite. Po chwili wyjęłam Cię i położyłam sobie na piersiach. Wtedy ponownie szeroko otworzyłaś oczy i popatrzyłaś prosto w moje. Czułam wtedy, jak realizuje się moje ogromne marzenie o „wdrukowaniu obrazu matki w pamięć dziecka i odwrotnie”, o którym pisała Jean Liedloff w książce „W głębi kontinuum”.  Nie byłoby to możliwe, gdyby w pomieszczeniu, w którym przyszłaś na świat, świeciło się ostre światło zewsząd.
Trudno mi dobrać odpowiednie słowa, żeby wyrazić to, co czuję i czułam wtedy.
To było niesamowite doświadczenie – niemal mistyczne. Było cicho i spokojnie. Czułam się bezpiecznie i czułam, że wydarzyło się coś pięknego – narodziny o jakich pisał Frederick Leboyer - takie, jakie powinny być – narodziny bez przemocy.

Przyszłaś na ten świat w zaledwie dwie godziny, wieczorną porą. Masz na imię tak, jak patronka miejsca, w którym tak pięknie dane było Ci się urodzić.
Zofia znaczy Mądrość. Mnie to imię zawsze przywołuje na myśl wiosnę. Jesteś jak wiosna w moim życiu - od pierwszej chwili swego istnienia. Dzięki Tobie odkryłam nieznaną mi wcześniej radość macierzyństwa… Dziękuję Córeczko za to, że Jesteś.

 
Wspomnienie trzecie – Narodziny Irenki 2.09.2012r.

Pamiętam ten inny niż dotąd ucisk w brzuchu, który wprawił mnie w zamyślenie. Zupełnie inaczej niż Twoje Siostry dałaś mi znać, że nasza dziewięciomiesięczna przygoda dobiega końca i czas przywitać się twarzą w twarz…
W sali porodowej cisza, spokój, przygaszone światło i pomimo dużej przestrzeni, bardzo kameralna atmosfera, dająca poczucie bezpieczeństwa.
Cały poród rozwijał się niezwykle łagodnie – tak, jak sobie to wcześniej wymodliłam. Zanurzyłam się w cieplutkiej wodzie i tutaj zaczął się bardzo przyjemny czas. Odruchowo zaczęłam w wodzie wirować biodrami, a podczas skurczów, z zamkniętymi oczami nuciłam sobie melodie i mruczałam mruczanki. Pomyślałam wtedy, że to chyba najpiękniejszy poród, bo taki łagodny i dzięki temu mogę być tak bardzo świadoma każdego kolejnego etapu. W trakcie skurczów czułam też Twoje ruchy. Było mi to dotąd nieznane, bo nigdy wcześniej nie rodziłam z zachowanym pęcherzem płodowym.
Woda łagodziła ból, ale też bardzo rozgrzewała moje ciało i Twoje tętno wzrosło. Postanowiłam więc trochę pospacerować. Od tego momentu, jedynie pozycja pionowa – choć fizycznie wyczerpująca – dawała mi poczucie stabilności.
Wraz z kolejnym skurczem poczułam znajome mi rozciąganie w kroczu. Odruchowo zaczęłam przeć i krzyczeć jednocześnie. Przy kolejnym skurczu tak samo. Przy następnym Położna powiedziała, żebym przez chwilę tylko oddychała. Pomyślałam, że nie dam rady, ale całą sobą spróbowałam i udało się.
I wtedy dane mi było doświadczyć czegoś niesamowitego. Czułam, jak bez najmniejszego mojego udziału, samodzielnie pokonujesz drogę przez kanał rodny. Czułam, że to nie ja rodzę, ale Ty się rodzisz – sama, czy tego chcę, czy nie, czy na to pozwalam, czy też nie. 
Po chwili poczułam wychodzącą główkę i wielką fizyczną ulgę, jaka towarzyszy temu etapowi porodu. Powiedziałam: „wyszła główka”.
I wtedy to się stało – to, na co czekałam niemal od początku. Worek owodniowy pękł i wodospad ciepłych wód płodowych z dużą siłą uderzył o podłogę. Wraz z wodami wypłynęło całe Twoje ciałko. Dane mi było więc poznać siłę wodospadu, z jaką potrafi na ten świat wypłynąć nowe Życie.
Widywałam na zdjęciach i czytałam opisy porodów, w których główka dziecka rodzi się w zachowanym worku owodniowym. Myślałam jednak, że są to tak nieliczne przypadki, że nie ma nawet co zastanawiać się, że kiedykolwiek akurat mnie będzie dane urodzić w ten sposób. 
Popatrzyłam w dół. Byłaś maleńka i bielutka. Gdy tylko znalazłaś się w moich dłoniach, otworzyłaś szeroko oczy i popatrzyłaś prosto w moje. Byłam wniebowzięta.
Kolejne narodziny bez przemocy. Poród, w którym Położna podążała za mną, odgadywała moje potrzeby i nie mówiąc, nie pytając, spełniała je we właściwych momentach, pozwalając mi całkowicie przejąć stery tego wydarzenia. Czułam, że to ja o wszystkim decyduję i czułam się bardzo bezpieczna w tym miejscu i w tym toku wydarzeń.

Przyszłaś na ten świat  wraz ze wschodem Słońca. Nie dość, że w niedzielę, to jeszcze w czepku urodzona – w dosłownym znaczeniu tego wyrażenia.
Pojawiłaś się w naszym życiu na bardzo dziwnym i trudnym jego etapie – pełnym ciągłej gonitwy za czymś. Pokochaliśmy Cię od pierwszych chwil świadomości Twego istnienia, bo głęboko wierzymy, że każde życie poczyna się w danej chwili nie bez przyczyny i nie bez celu i sensu.
Irena znaczy Niosąca Pokój. Zostałaś nam dana po to, aby wraz z Sobą wnieść do naszego życia pokój… Dziękuję Córeczko za to, że Jesteś.





powyższa praca zatytułowana "Moje Trzy Gracje", w październiku 2012 roku, ukazała się na wystawie "Urodziłam Życie", zorganizowanej w Fundacji Sto Pociech w Warszawie, przez dwie Doule - Kasię Szczepańską-Wocial i Pamelę Kucińską

wtorek, 18 sierpnia 2015

Wykorzystywanie i przetwarzanie danych osobowych do celów nieokreślonych

Jakimś sposobem, ktoś założył mi konto na stronie vizit.pl sugerując tym samym, że można zapisywać się do mnie na wizyty za jej pośrednictwem.
Jest tam podany jakiś numer telefonu (nie mój) oraz adres e-mail (również nie mój) na który można dokonywać rezerwacji wizyt. Z ciekawości zadzwoniłam pod wskazany numer, ale ku mojemu rozczarowaniu usłyszałam, że skrzynka z wiadomościami głosowymi jest przepełniona. Nic dziwnego, skoro ten sam numer na tej stronie widnieje również przy nazwiskach innych lekarzy (przeróżnych specjalności) z wielu miast w Polsce. No cóż. Wygląda na to, że mamy wspólną sekretarkę, która rejestruje wizyty do wielu specjalistów różnych dziedzin, w dodatku na terenie całej Polski. Powinnam zapewne być w siódmym niebie i dziękować za promocję świadczonych przeze mnie usług. Pewnie byłabym, gdyby nie kilka niuansów. 

Po pierwsze nikt nie powiadomił mnie o możliwości założenia takiego profilu. O tym, że mi go założono również nie dowiedziałabym się, gdybym przypadkiem na tę stronę nie trafiła.
Fakt, że nie ponoszę żadnych opłat w zasadzie mogę skreślić z listy dobrodziejstw, gdyż Internet pełen jest różnego rodzaju wirtualnych baz danych, w których mogę bezpłatnie (samodzielnie) założyć sobie wizytówkę podając wyłącznie prawdziwe informacje i dane kontaktowe ułatwiające dotarcie do mnie, a nie wprowadzające zainteresowane Osoby w błąd.

Co zatem jeszcze widnieje w „mojej” wirtualnej wizytówce?
Podane jest miasto, na terenie którego pracuję oraz mój zawód. Poza imieniem i nazwiskiem, są to jedyne prawdziwe informacje.
Pozostałe to:
Leczone schorzenia – ciąża
Tutaj mam mnóstwo do powiedzenia. Nie zajmuję się leczeniem ciąży, bo – po pierwsze i najważniejsze – ciąża NIE JEST chorobą (schorzeniem też nie jest) i w związku z tym leczenia nie wymaga. Po drugie nie jestem lekarzem tylko doulą.
Jak słusznie zauważono i wypunktowano w sąsiedniej rubryce (obok leczonych schorzeń), zajmuję się wsparciem okołoporodowym. Jednak określenie tych działań mianem wykonywanych zabiegów, jest w mym odczuciu wielce niefortunnym zestawieniem.

Na adres podany w zakładce z danymi kontaktowymi, wysłałam wiadomość z prośbą o wyjaśnienie oraz usunięcie „mojego” profilu, który założył mi niewiadomo-kto.

Przy okazji dodam, że widniejące w sieci moje wirtualne wizytówki na goldenline, profeo oraz doula.pl, zostały założone przeze mnie a zawarte w nich informacje są prawdziwe i aktualne.


piątek, 24 lipca 2015

Dobra Duszka w mediach

Jakiś czas temu, pewna cudowna kobieta, w rozmowie o moim doulowaniu, zaproponowała mi, abym napisała o tym. Iskra radości zapłonęła w moim doulowym sercu gdyż powróciły wspomnienia z młodzieńczych czasów moich publikacji. 
Kiedyś pisałam dosyć dużo i dawało mi to ogrom satysfakcji. Teraz piszę mniej i większość ląduje w folderze pod tytułem do napisania, czyli wszystko, co rozpoczęte i z różnych przyczyn niedokończone, lecz z zamiarem dopracowania. To, co jakimś cudem osiąga zamierzoną jakość, zamieszczam na blogu (jednym lub drugim).
Gdy więc pojawiła się możliwość napisania tekstu, który ma szansę ukazać się w kobiecym magazynie, nie zastanawiałam się długo i propozycję przyjęłam z nieskrywanym entuzjazmem.
Miało być o mojej pracy w kontekście realizacji marzeń. Przyznam szczerze, że nie wyobrażam sobie inaczej, bo bycie doulą i kroczenie tą drogą, tym właśnie dla mnie jest - spełnianiem się w czymś, co sobie wymarzyłam.


Artykuł można przeczytać w najnowszym numerze magazynu meLADY
Zapraszam też do zapoznania się z samym pismem. Znajdziecie w nim dużo kobiecej energii i wiele ciekawych inspiracji. Osobiście bardzo cenię sobie każdą odsłonę kobiecości, która ma na celu ukazanie pełni kobiecej potęgi i mądrości, bez spłycania czy też koncentrowania się jedynie na tym, co zewnętrzne. 
Taka jest właśnie meLADY. Dużo w niej wartościowych treści (pisanych również przez mężczyzn), wywiadów z ciekawymi osobami (nie tylko kobietami) oraz różnych cennych porad. Jest tam też miejsce na modę, nowości, książki, kulinaria, biznes. Zdecydowanie jedno z tych pism, do których warto zaglądać.

sobota, 11 lipca 2015

Piękno długiego karmienia piersią

Ostatnio miałam okazję rozmawiać na ten temat w TVN Style przy okazji nagrania jednego z tematów do Miasta Kobiet. Pomimo różnic w postrzeganiu, przekonaniach itp., można mówić o tym w sposób kulturalny zachowując szacunek dla rozmówcy, bez manifestowania misji zmieniania cudzych poglądów. Cenię programy, w których po prostu porusza się różne zagadnienia bez konieczności wystawiania ocen.
Fala hejtów przepłynie przez sieć zapewne dopiero po wyemitowaniu odcinka. Śmiem twierdzić, że w mieście, w którym aktualnie mieszkam, zostanę okrzyknięta zboczeńcem roku po publicznym wyznaniu, iż sporadycznie pozwalałam mojej sześciolatce oraz czterolatce poczuć smak pokarmu płynącego wprost z moich piersi.
Jestem jednak głęboko przekonana o normalności naszej relacji. Podobnie jak o konieczności przełamywania tabu związanego z tematem długiego karmienia piersią.
Pozwolę sobie zacytować wypowiedź pochodzącą z Kwartalnika Laktacyjnego, którego lekturę zdecydowanie polecam:

„Na Kwartalniku laktacyjnym szanujemy, doceniamy i podziwiamy karmienie piersią dzieci w każdym wieku. Podpieramy się w tym badaniami oraz wytycznymi światowych i lokalnych organizacji promujących zdrowie, które zalecają karmienie piersią minimum dwa lata i dłużej o ile mama i dziecko dalej chcą kontynuować tą przygodę. Jednocześnie w pełni popieramy stanowisko naukowe, które mówi, że w żadnym wieku karmienie piersią nie stanowi dla dziecka krzywdy pod kątem zdrowotnym i emocjonalnym, a wręcz przeciwnie niesie dla niego korzyści. Zgodnie z badaniami antropolożki Katherine Dettwyler dzieci odstawiają się od piersi naturalnie między 2,5 a 7 rokiem życia.”

Dodam też, że wszelkie teorie o rzekomym karmieniu piersią dzieci na siłę, są pozbawione jakiegokolwiek sensu. Wiedzą o tym doskonale choćby te kobiety, którym w szpitalu po narodzinach dziecka wmawiano, że muszą przystawiać do piersi o odpowiednich porach, bo w przeciwnym razie… No właśnie. Co w przeciwnym razie? Dziecko umrze?
Albo tzw. wybudzanie dziecka do karmienia, żeby zachować ustalone (ciekawe przez kogo i dla kogo konieczne?) odstępy czasu pomiędzy karmieniami. Już na etapie noworodkowym, dziecko, które nie czuje głodu, pragnienia ani chęci zaspokojenia potrzeby bliskości poprzez kontakt z matczyną piersią, nie będzie tej piersi ssało. Większe dziecko tym bardziej. A takie, które już mówi, zakomunikuje to w sposób bardzo czytelny.
Nie jest zatem prawdą, że długie karmienie piersią jest efektem przymuszania dziecka do tego, aby ssało pierś, bo matka-wariatka ma na to ochotę.


Długie karmienie piersią to efekt relacji, jaka zawiązuje się pomiędzy matką i dzieckiem na etapie rozwoju, który trwa od narodzin do około siódmego roku życia. Na tym etapie, kontakt dziecka z ciałem matki jest zupełnie naturalny. Nie oznacza to, że każda kobieta ma obowiązek karmić piersią przez cały ten czas. Jednak jeśli taka jest potrzeba dziecka, to nie ma w tym nic niepokojącego. I oczywiście warto zauważyć, że karmienie piersią większego dziecka, to już nie jest codzienne przystawianie do piersi kilka czy kilkanaście razy w ciągu doby, jak to ma miejsce w przypadku młodszych dzieci.
Jeśli sześciolatek zgłasza chęć napicia się maminego pokarmu, robi to np. raz na kilka tygodni w sytuacji, gdy akurat odczuwa taką potrzebę. Może to być związane z doświadczaniem trudnych emocji, a przytulenie się do piersi, łagodzi ten stan. Tak było w przypadku mojej córki. Mniej więcej raz na kilka tygodni zdarzało się, że chciała pokarm z piersi na pocieszenie, gdy spotkało ją coś smutnego. W międzyczasie również przeżywała trudne emocje, ale radziła sobie z nimi w inny sposób. Z czasem coraz rzadziej potrzebowała piersi, aż przyszedł moment, kiedy zupełnie zrezygnowała z tej formy pocieszenia.
Siedem lat to moment przełomowy. Taki też był dla mojej córki. Cieszę się, że nie zasiadła w szkolnej ławce w wieku sześciu lat, bo z perspektywy czasu widzę, że nie była na to gotowa, podczas gdy teraz już jest. Przez ten jeden rok wykonała kawał dobrej roboty jeśli chodzi o jej rozwój emocjonalny i społeczny. Sporadyczne pocieszanie się moją piersią nie przeszkodziło jej w tym, a wręcz mam wrażenie, że fakt, iż nie stawiałam oporu, ułatwił mojej córce wykonanie kroku do samodzielności, jaka potrzebna jest gdy rozpoczyna się naukę w szkole.


Nie uważam, że długie karmienie piersią jest jedyną słuszną drogą, którą ma obowiązek wybrać każda matka. Myślę jednak, że bardzo krzywdzące jest ocenianie i krytykowanie wyboru, jakiego dokonuje dana rodzina. A snucie i rozpowszechnianie teorii, które nie mają żadnego odzwierciedlenia w danych naukowych, a nawet są z tymi danymi sprzeczne, jest zwyczajnie szkodliwe.

Mam wielką nadzieję, że nadejdzie czas, gdy taki widok, stanie się w pełni akceptowany przez społeczeństwo